NIE KASOWAĆ!!!

środa, 4 lipca 2012

Zlot Wartburga - Turawa 2005

Przygotowania do majowego zlotu rozpoczęły się jak zwykle na długo wcześniej. Zawsze bowiem przed wyjazdem było coś do zrobienia i załatwienia.

Sam wyjazd rozpoczął się dla nas dość pechowo - od awarii samochodu, który pracował tylko na dwóch "garkach". Dobrze, że pomocą służył Kuba, z którym w dniach 29.04 - 03.05.2005 miałem szczęście jechać do Turawy koło Opola.

W historii wyjazdów nie było nigdy sytuacji, żeby na zlot wyjechać dopiero o 16:00, jednak tym razem wyszło jak wyszło. Zreperowanym autem ruszyliśmy przed siebie, ale i tym razem nie bez przygód - naprawa masy cewki wysokiego napięcia oraz zagotowany silnik i wywalenie całego płynu chłodniczego.

Dalsza podróż upłynęła spokojnie. Kuba prowadził pewnie i bezbłędnie. Na miejscu wyjechała po nas grupka zlotowiczów, która miała to szczęście już imprezować. Camping mnie zadziwił, wszystko poukładane, wytyczone asfaltowe dróżki, wyznaczone chodniki. Okolica przepiękna, iglaste lasy, jezioro i czyste plaży. Było już ciemno kiedy zaczęliśmy się z Asią rozbijać początkowo z dala od „Śląska” potem zostaliśmy ich częścią. Pierwszy raz, rozbijałem się po ciemku. To znaczy nie do końca, bo świeciły latarnie a pomocne stały się również lampy Wartburga. Po wszystkim z ogromną ulgą wychyliliśmy parę Tyskich i tak zakończył się dzień obfitujący we wrażenia.

To był pierwszy dzień [ 30 kwiecień ], który już od rana zaczął się obiecująco. Dzięki wytężonej pracy organizacyjnej Lela , przyjechała telewizja i jakaś lokalna gazeta. Rozegrano pierwsze konkursy. Między innymi zmiana koła na czas i różnego rodzaju pchania i ciągnięcia naszych poczciwych Wartburgów. Cały dzień zjeżdżali się kolejni uczestnicy. Z bliskich mi osób zajrzał Murdok, szkoda, że z powodu matury jedynie na trochę więcej niż pół dnia. Wpadł również Odes swoim autem zastępczym. Zabawa tego dnia była niesamowita, począwszy od wspomnianych konkursów, spacerów nad jeziorem, poprzez wieczorne ognisko, a na zabawie w kalambury skończywszy. Najbardziej podobała mi się organizacja imprezy zawsze i o każdej porze dopięta na ostatni guzik. Leloo się spisał, nie mogę tego już dłużej ukrywać

Głównym punktem dnia drugiego [ 1 maj ], był wyjazd do położonego nieopodal skansenu ziemi opolskiej. Zrobił na mnie i Łasi niesamowite wrażenie – nie wiem czy to dlatego, że był to dzień świąteczny, czy zawsze tam tak jest, ale w odwiedzanych przez nas chatach byli pracownicy, którzy opowiadali niesamowite historie o poszczególnych domostwach i wiejskich zawodach czy zwyczajach. Ogromną frajdą był jak zwykle przejazd kolumną przez miasta i miasteczka. Tym razem jednak było nas rekordowo dużo. Poczucie przynależności do grupy ludzi o tych samych zainteresowaniach jest wtedy niesamowite. Mnie takie przejazdy często podobały się bardziej niż atrakcje, do których niejednokrotnie się udawaliśmy. Wiadomo co działo się, wieczorem tego dnia, kiedy emocje opadły a przed nami nie było już nic do oglądania i zwiedzania.

Trzeci dzień [ 2 maj ] już od rana zapowiadał się niesamowicie. Główną atrakcją był wyjazd na oddalony o około 50km mało znany i uczęszczany pas startowy aeroklubu. Przyznaję, że nie miałem kasy na jazdę w tę i z powrotem swoim wozem, dlatego zabrałem się z Bralich’ami a Asię wyekspediowałem do Odesa i jego bety. Dziś trochę żałuję tej decyzji, bo było by co wspominać, nawet jeśli odstawałbym w sprincie. Była wtedy jeszcze jedna obawa – o stan auta. Nie byłem pewny czy auto taką rywalizację wytrzyma i czy będzie czym wracać do domu. Miałem też poczucie, że szkoda mi fury na takie szaleństwa.

Robiło się ciepło, kiedy dojeżdżaliśmy na lotnisko. Na betonowej pamiętającej jeszcze PRL płycie pasa startowego było gorąco jak w piekle. Nie było to, jednak aż takie istotne. Liczyło się to, że pierwszy raz w historii zlotów mieliśmy do dyspozycji miejsce z prawdziwego zdarzenia, na którym można było się w sposób bezpieczny i kontrolowany ścigać. Nie mieliśmy żadnych oficjalnych pozwoleń, więc była to na swój sposób partyzanta, ale jakże przyjemna. Nie minęło długo, kiedy ustalono pierwsze zasady, wytyczono tor, jeśli dobrze pamiętam na 250m. Nie kojarzę na jakiej zasadzie odbywało się parowanie ludzi, ale to bez znaczenia. Czekałem tylko na ten moment. Szeroki i jego niski jak procent na lokacie Wartburg 353 startował raz za razem. Będę wulgarny, ale dymał wszystko i wszystkich, bez znaczenia czy 353, 1.3, Polonez czy Volvo. Przegrał tylko w wielkim finale z Grzegorzem i jego dłubniętym 1.3. Do dziś dla mnie kwestią sporną jest czy faktycznie przegrał a jeśli to o ile. Teraz to już nieistotne, wtedy jednak rozpierała mnie duma z tego co dokonał. Szkoda, tylko że nie skorzystałem z opcji przejechania się tym kultowym już białym 2T.

Największym przegranym tego dnia okazał się ku zaskoczeniu wszystkich RedDevil. Nie dlatego, że nie potrafił ganiać się jak reszta, po prostu nie udało mu się w ogóle pościgać. Napięty jak guma od majtek i rządny wrażeń spalił start czego efektem było rozjebane sprzęgło. W pewnym sensie dobrze, że stało się to akurat jemu, osobie, która takie rzeczy bierze na miękko bez większego sztresu. Robert wrócił na zlot na sznurku a większości z nas wieczór upłynął pod znakiem wymiany tarczy sprzęgła. Parę osób, łącznie ze mną łyknęło trochę techniki 1.3, a na pewno wszystkim nam dopisywały dobre humory a przecież o to tylko w tym chodzi. Noc przywitała nas ogniskiem z resztą nie pierwszym już, które zorganizował Leloo. Jakoś tym razem nie miałem na to nastroju, szczególnie, że pod namiotem Ślązaków odbywał się konkurs kalambur – wojna płci, czyli faceci, kontra kobitki. Przezabawne i pamiętane do dziś hasło z filmu pacyfikator rozbawiało nas do łez. Na początku nie wydawało się, że tak prosta i dziecinna zabawa, wciągnie nas aż do tego stopnia.

Czwartego, ostatniego dnia [ 3 maj ] jak zwykle dawało się już odczuć nieuchronnie zbliżające się rozstanie. Wtedy jeszcze naprawdę przeżywaliśmy te momenty, tęskniąc za bliskimi nam ludźmi, mogąc spotykać się potem jedynie wirtualnie przez kolejne 6 czy 12 miesięcy. Poranek minął jak zwykle. Pozytywem był przyjazd na zlot Miśka z Piotrkowa Trybunalskiego. Zakręconego gościa ze swoim brązowym 353, którym śmigał 2-3 razy do roku do Niemiec, czym wzbudzał mój szacunek.

Nastał czas refleksji, wyluzowania się, chęci nadrobienia zaległości. Odwiedziliśmy wtedy z Asią pobliski zalew, z resztą przepiękny. Potem naszła mnie ochota, rodzaj jakiejś zlotowej tradycji - mycie auta. Zawsze zbiegało się to w czasie z pucowaniem furki przez Szerokiego. To coś nas za każdym razem jednoczyło i poprawiało nam humory. Robiliśmy to w pewnym sensie na pokaz, z drugiej zaś strony oddawaliśmy szacunek naszym Wartburgom. Był to też rodzaj ceremonii i przygotowania do ostatniej przejażdżki na zlocie. Tym razem również nadchodził czas wyprawy na stary rynek Opola oraz kręcenia pożegnalnego filmu. Spakowani ruszyliśmy. Było tego ładnych parę kilometrów. Kilkanaście tysięcy niezapomnianych metrów, które dostarczały nam wspaniałych momentów i unikalnych zdjęć. Jazda kolumną to coś niesamowitego, może jeszcze kiedyś tego doświadczę.

Pożegnanie, pamiątkowa fotka, na której z resztą mnie nie ma została zorganizowana zgodnie z planem na rynku [ pobliskim parkingu ]. Rozstaliśmy się jak zwykle czule i ruszyliśmy w kolejną niezapomnianą drogę, mając nadzieję, na kolejne tego typu wyprawy...

Epilog...

Z dzisiejszej perspektywy muszę przyznać, że był to zlot na najwyższym poziomie. Był zorganizowany w najmniejszym nawet szczególe a niesamowite miejsce dopełniało całości. Leloo spisał się zapewniając zainteresowanie mediów, wyprawę do skansenu, na lotnisko i alternatywne do tego zwiedzanie ZOO, zadbał również o naprawdę wspaniałe i cenne nagrody. Impreza ta była pierwszym zlotem, który pokonał standard narzucony przeze mnie w roku 2003. Każdy wcześniejszy zlot zawsze był tylko dobry i podobny, ten przerósł moje najskrytsze oczekiwania. Najliczniej dopisali również sami zainteresowani. Mimo, iż na spotkaniu była dość spora rotacja uczestników, to szacuje się, że przyjechało wtedy około 40-45 samochodów, co było i nadal jest chlubnym rekordem. Czy takie czasy wrócą?


Po kliknięciu w galerię zostaniesz przekierowany na stronę Flicr.com gdzie ekipa WR posiada własne konto. Fotografie są własnością Piotra "Kruchego" Kruszyńskiego. Wszelkie Prawa Zastrzeżone. Rozpowszechnianie jedynie za zgodą WartburgRadikalz.com

Autorem relacji jest Piotr Kruszyński. Wszelkie Prawa Zastrzeżone. Rozpowszechnianie jedynie za zgodą WartburgRadikalz.com

Kruchy - Wartburg Radikalz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz